Max Perry Mueller
In Review | Musical The Book of Mormon Treya Parkera, Roberta Lopeza i Matta Stone’a (książka, muzyka i teksty); współreżyseria Trey Parker i Casey Nicholaw.
Musicals and Mormons. Jako wieloletni fan musicali i wieloletni student mormonów, logika podpowiada mi, że powinienem pokochać musical Księga Mormona. Jednak wychodząc z Teatru Eugene O’Neill na Manhattanie w grudniu 2011 roku po przedświątecznym przedstawieniu, byłam zdezorientowana.
Co właśnie widziałam? Czy to był wspaniały musical? Tak. Czy była to skandaliczna, ale ogólnie uczciwa próba spojrzenia na kulturę misji mormońskich i wiarę mormonów, farsa misjologiczna? Tak. Czy było to również coś bardziej złowrogiego, nawet jeśli tylko naiwnie? Tak.
Pozwólcie, że powiem trochę więcej o moim wieloletnim przywiązaniu do musicali. W pewnym sensie wychowałem się na nich. Mój przyrodni brat, Jason Raize, grał dorosłego Simbę w oryginalnej obsadzie broadwayowskiej wersji musicalu Król Lew. Zanim Jason dostał największą rolę w swoim zbyt krótkim życiu, zagrał Poncjusza Piłata w narodowym tournée Jesus Christ Superstar. Podczas moich pierwszych dwóch lat szkoły średniej, wiele weekendów spędzałem z moją matką i ojczymem podróżując z Karoliny Północnej do Connecticut, łapiąc niezliczone pokazy na tej trasie na wschodnim wybrzeżu. Jason miał wtedy zaledwie dziewiętnaście lat. Moi rodzice chcieli go wspierać – moja matka wypychanie jego walizki z niekończących się pakietów opieki, które zawierały pastę do zębów, Q-tips, i profilaktyki i mieć oko na niego, too.
Więcej niż jakiekolwiek inne dzieło sztuki wykonawczej, Andrew Lloyd Webber i Tim Rice pasja gra qua rock opera ustanowił moją estetykę muzyczną. Chcę, żeby moje musicale były wielkie, emocjonalne i najlepiej z gitarowymi solówkami. Jesus Christ Superstar był również edukacją religijną. W moim odczuciu musical jest dziełem wyrafinowanej egzegezy biblijnej, z powodzeniem łączącym bardzo różnych Jezusów przedstawionych w Ewangelii Mateusza, Marka, Łukasza i Jana w jednego spójnego (choć ambiwalentnego) Chrystusa. W Getsemani Jezus domaga się w pieśni, by jego ojciec „zabrał ode mnie ten kielich, bo nie chcę smakować jego trucizny, czuć, jak mnie pali…”. . .” Na krzyżu, Jezus stający się Chrystusem wzywa w swoim ostatnim tchnieniu, „przebacz im Ojcze, bo nie wiedzą co czynią.”
Dla mnie Ted Neeley, który grał tytułową rolę przez czterdzieści lat – dłużej niż życie samego Jezusa – był Jezusem. Idealistyczny marzyciel, szybki do gniewu i do miłości. Niczym hardrockowiec z lat 70-tych, Jezus wrzeszczał w czasie kłótni z Judaszem. Spierał się z Piłatem i znosił baty od rzymskich żołnierzy. Dla rodziny Piłata, która z zachwytem patrzyła na widownię, najbardziej przejmującym momentem było odrzucenie przez Piłata losu Jezusa poprzez ceremonialne umycie rąk. Pewnego wieczoru po przedstawieniu jedliśmy kolację z Jasonem. Neeley – wydawało się, że nadal w swojej postaci, być może teraz jako zmartwychwstały Chrystus chodzący wśród nas – podszedł do naszego stołu i położył ręce na ramionach mojego brata. Dla nas, rodziny rzymskiego prefekta jedzącej skrzydełka z kurczaka, zażartował czule: „Widzicie, co on mi zrobił!”
Ja również dorastałem wśród mormonów. Urodziłem się w Wyoming i przez kilka pierwszych lat mojego życia mieszkałem naprzeciwko dużej, szczęśliwej i hałaśliwej mormońskiej rodziny. Jako jedynak i syn samotnej matki zapraszałem się na randki, wślizgując się (jak mi się wydawało niezauważony) frontowymi drzwiami i kierując się prosto do piwnicy, gdzie czekały na mnie pudła z zabawkami i kanapy z dziećmi. Można to nazwać matczyną intuicją, ale Nancy, matriarchini, zawsze wiedziała, kiedy mam przyjść na kolację. Obok Philipa, chłopca w moim wieku, było miejsce dla mnie („miejsce Maxa”) przy stole w jadalni. Posiłek rozpoczynał się z pochylonymi głowami i, zgodnie z mormońskim zwyczajem, ze skrzyżowanymi ramionami (a nie z założonymi rękami). John, patriarcha, zaproponował modlitwę dziękując „Ojcu Niebieskiemu” za hojność gorącego talerza, tłuczonych ziemniaków i mleka czekoladowego, które mieliśmy otrzymać.
Po tym, jak moja matka i ja wyjechaliśmy z Wyoming do Karoliny Północnej, zacząłem studiować mormonów. To znaczy, czytałem i czytałem ponownie na wpół autobiograficzne książki Johna D. Fitzgeralda Great Brain, serię opowiadań dla dzieci, które rozgrywają się w fikcyjnym miasteczku w południowym Utah pod koniec lat dziewięćdziesiątych XIX wieku, w latach po tym, jak Utah stał się czterdziestym piątym stanem Ameryki. John, najmłodszy chłopiec Fitzgeraldów, opowiada o poczynaniach swojego nad wiek zdolnego i psotnego starszego brata Toma, „Wielkiego Mózgu”. Ich ojciec jest wydawcą miejskiej gazety i jednym z najważniejszych ludzi w Adenville. I to pomimo faktu, że Fitzgeraldowie są katolikami, a więc „gentlemanami” w mieście, w którym nawet Żydzi są gentlemanami, a mormonów jest trzy razy więcej niż innych. Bardziej niż zawiłe schematy „wzbogacenia się” Wielkiego Mózgu, wciągnęły mnie opisy Johna dotyczące małomiasteczkowego życia w mormońskim „Dixie”: wycieczki do sklepu ZCMI (spółdzielni będącej własnością Kościoła LDS) po cukierki; konkurs na ciasto na jarmarku, często wygrywany przez „Mamę” Fitzgerald, która dodawała odrobinę brandy do swoich ciast, kusząc kubki smakowe mormońskich sędziów; niedziele, kiedy miasto dzieliło się na dwie części – mormoni udawali się do swoich domów okręgowych, a wszyscy inni – zarówno protestanci, jak i katolicy – uczestniczyli w nabożeństwie w kościele wielebnego Holcomba. Wielebny wygłaszał kazania „ściśle z Biblii”, aby nie urazić ani reformowanych, ani „papistów” w swoim wyjątkowym zgromadzeniu.
To John, przednastoletni etnograf z tych książek, przekonał mnie do możliwości życia wśród mormonów, obserwowania ich i uczenia się od nich, nawet jeśli nigdy nie przekroczyłbym granicy między „poganinem” a świętym.
Trey Parker i Matt Stone, niesławni prowokatorzy z South Park, również wyznają miłość do mormonów i musicali. Musical Księga Mormona był organicznym wytworem sympatii tej pary do sceny. Parker, jak sam to ujął w wywiadzie dla New York Magazine z 11 marca 2011 roku, często bywał na widowni w rodzinnym domu teatralnym w Colorado, obserwując „faceta, który prowadził sklep spożywczy… wystawiającego Oklahomę”. Stone i Parker zintegrowali klasyczny broadwayowski kicz nawet w swoich najbardziej politycznych dziełach; ich pełnometrażowy film Team America World Police – send-up błędnych wysiłków Ameryki w budowaniu narodu na Bliskim Wschodzie i w Azji Południowej – jest również musicalem.
The Book of Mormon ma słoneczną, naiwnie szczęśliwą, Rodgersa i Hammersteina atmosferę – zestawioną, oczywiście, z nieustannymi f-bombami i odniesieniami do brutalnych gwałtów, chorób, głodu i wojny. W końcu musical rozgrywa się głównie w Ugandzie – lub, jak Parker i Stone wyobrażają sobie Ugandę. Rozdarta wojną Afryka to miejsce, w którym dwóch słodkich, ale nieświadomych dziewiętnastoletnich mormońskich misjonarzy zostaje wysłanych do walki z szatanem jako „Żołnierze Armii Kościoła Jezusa Chrystusa … Świętych w Dniach Ostatnich”. Mieli nadzieję na Orlando (pierwszy z wielu wykopów na Disneya). Zamiast tego, są one wysyłane przez ojców kościoła na kontynent, że Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich w dużej mierze uniknął przed 1978 roku, ponieważ czarne zostały uznane za wiecznie przeklęte zarówno dla starożytnych i przedśmiertnych grzechów, i nie kwalifikuje się do pełnego członkostwa w społeczności LDS.
To jest cukier i sól New York Times krytyk teatralny Ben Brantley gushed o w jego Marzec 24, 2011, przeglądu, „Misjonarze z ufnością w słońcu.” Niebo na Broadwayu istnieje, wychwalał. „Jestem tu po to, by donieść, że do Eugene O’Neill Theater przybył nowonarodzony, staroświecki, dający przyjemność musical, taki, o którym nasi dziadkowie mówili, że zostawił ich chodzących w powietrzu, jeśli nie na wodzie”. Jasne, Brantley przyznał, że spektakl jest „bluźnierczy, obelżywy i bardziej obleśny niż David Mamet na niebieskiej smudze”. Ale tak naprawdę to nieszkodliwa zabawa i „zdrowy rozsądek”, tak jak klasyki Rodgersa i Hammersteina Dźwięki muzyki i Król i ja, do których Brantley mówi, że The Book of Mormon „nawiązuje” w swojej fabule „o naiwnych, ale odważnych pedagogach, którzy osiedlają się w nieznanym świecie, odnajdują się, potwierdzają swoje wartości i uczą się tak samo, jak nauczają.”
Podczas gdy Broadway i jego krytycy potykali się o siebie, gratulując Parkerowi, Stone’owi i Robertowi Lopezowi (znanemu z Avenue Q) ponownego wynalezienia gatunku musicalu, z Salt Lake City dobiegło słyszalne westchnienie ulgi. Oficjalne oświadczenie Kościoła Świętych w Dniach Ostatnich, opublikowane na blogu LDS Newsroom 7 lutego 2011 roku, brzmiało w całości:
Produkcja może próbować bawić publiczność przez wieczór, ale Księga Mormona jako tom Pisma Świętego zmieni życie ludzi na zawsze, przybliżając ich do Chrystusa.
To było to. Kościół przyjął te żarty i wydawał się zadowolony, że nie było gorzej. (Porównaj to z oficjalnymi wypowiedziami Kościoła rzymskokatolickiego i pikietami w kinach po premierze filmu Kod da Vinci). Według mormońskiej blogerki Jana Riess z Beliefnet, powodem braku reakcji Kościoła był fakt, że pomimo tytułu, Księga Mormona ma bardzo niewiele wspólnego z biblijną Księgą Mormona. Poza kilkoma wczesnymi odniesieniami do złotych płyt zakopanych w „starożytnym stanie Nowy Jork” i do anioła Moroniego jako gwiazdy dyskoteki, Stone, Parker i Lopez nie wspominają o świętej (i kontrowersyjnej) historii starożytnych Izraelitów-amerykanów zawartej w samej Księdze Mormona, którą „tłumacz” i wkrótce przyszły prorok Józef Smith opublikował w marcu 1830 roku. Stone i Parker już wcześniej opowiedzieli historię Josepha Smitha w jednym z odcinków South Parku. Anioł Moroni odwiedza nastoletniego Józefa Smitha w jego pokoju, zaledwie kilka mil od miejsca, w którym Moroni pokaże mu złote płyty, które staną się Księgą Mormona. Anioł, ostatni z neoizraelickich, amerykańskich „Nefitów”, wyjaśnia Józefowi, że po wiekach życia w Nowym Świecie i praktykowania pewnej formy chrześcijaństwa „w końcu mój lud został zabity przez inne plemię Izraela i za karę Bóg uczynił ich skórę czerwoną”. To są rdzenni Amerykanie, których dziś znacie”, podczas gdy chór, aby upewnić się, że redakcyjne uwagi Stone’a i Parkera nie zostały źle zrozumiane, skanduje „dumb, dumb, dumb, dumb, dumb, dumb!”
Spojrzenie na współczesną mormońską kulturę misjonarską – ucieleśnioną w zbyt pewnym siebie „Harcerzu Orle”, Starszym Price’ie i jego misjonarskim „towarzyszu”, pyzatym, pochlebnym, patologicznym kłamcy Starszym Cunninghamie – jest dla mormonów bardziej przystępne niż satyra na mity pochodzenia mormońskiej dyspensacji. Na końcu musicalu ani mormoni, ani Ugandyjczycy nie tracą wiary, choć ta „wiara” przechodzi dosłowną metamorfozę (wystarczy powiedzieć, że Starszy Cunningham staje się prawdziwym „bohaterem”, niemalże współczesnym Józefem Smithem). Jana Riess zakończyła swoją recenzję musicalu z 22 marca 2011 roku ostrożnym uniesieniem kciuka, stwierdzając nawet, że jest „zaszczycona tym, że jest lżona” z tym, co nazywa wrażliwością, a nawet sympatią do mormonizmu.
Riess, podobnie jak wielu mormońskich widzów, doceniła to, jak ciężko producenci pracowali, aby mormońskie rzeczy były w porządku. Mormoni z rozbawieniem zauważyli, że najlepiej przyjęty numer musicalu, „I Believe!”, jest grą z mormońskimi świadectwami wiary. Taki rytuał i publiczne potwierdzenie mormońskości świętego są kluczowymi elementami wielu niedzielnych nabożeństw, podczas których święty jest „poruszony”, aby podejść do ambony i wygłosić litanię wyznań wiary. Na oczach dzierżących AK-47 watażków Starszy Price wypowiada epistemologiczne twierdzenia o prawdzie, których celem jest przejście od spraw przyziemnych do absurdalnych.
Wierzę, że Pan, Bóg, stworzył wszechświat.
Jestem mormonem,
A mormon po prostu wierzy…
Jak dotąd, tak dobrze. To wszystko jest prawdą, powiedzieliby mormoni, ale nie stanowi to istotnej części ich codziennego światopoglądu. Nie myślą na co dzień o starożytnych izraelskich wioślarzach, ale wciąż potrafią zareagować śmiechem na wyrwaną z kontekstu mormońską ezoterykę, śpiewaną jako pełnowartościowa obrona mormońskiej specyfiki i pewności siebie. Ale zwracając się bezpośrednio do czarnych afrykańskich watażków, którzy wyglądają na gotowych do wyrżnięcia tego „białego chłopca”, Starszy Price kontynuuje:
Wierzę, że szatan ma nad wami władzę
Wierzę, że Pan, Bóg, wysłał mnie tutaj
I wierzę, że w 1978 roku Bóg zmienił zdanie na temat czarnych
ludzi!
Możesz być mormonem…
I mormonem, który po prostu wierzy!
To tutaj, jedyne bezpośrednie odniesienie do kłopotliwej historii Kościoła LDS z relacjami rasowymi, musical The Book of Mormon schodzi z torów dla mnie, skręcając w coś niebezpiecznego. Zgadzam się z The New York Times i komitetem przyznającym nagrody Tony, że Księga Mormona jest świetna dla musicali i nie jest taka zła dla mormonów. Może być nawet dobra dla mormonów, jak sugeruje Jana Riess. Nasze matki zawsze powtarzały nam, że czepianie się jest oznaką sympatii.
To nie jest Jesus Christ Superstar, mój osobisty złoty standard. Ale to nie może być. Punkt Stone, Parker i Lopez są podejmowania jest to, że do obsługi kwestii, które konfrontują bezpośrednio, aby spróbować dodać powagę do kłopotów Afryki Wschodniej, byłoby tylko świętoszkowaty i płytkie. Kiedy masz „larwy w mosznie”, jak okresowo wtrąca lekarz (tak, lekarz) z ugandyjskiej wioski w całym musicalu, i kiedy mężczyźni gwałcą dzieci, by pozbyć się AIDS, nie ma adekwatnej społecznej, politycznej czy teologicznej odpowiedzi. „Hasa Diga Eebowai”, przetłumaczone, jak nam powiedziano, na „Pieprz się, Boże!” – gra Księgi Mormona na „Hakuna Matata” Króla Lwa – jest zwięzłą teodyceą rzeczywistego piekła na ziemi, z którym zmagają się Ugandyjczycy z Księgi Mormona.
Z pewnością problemy Ugandy są liczne, ale Uganda przedstawiona tutaj w niczym nie przypomina „prawdziwej Ugandy”. Producenci „Księgi Mormona” tak bardzo starali się, aby „sprawa mormonów” była właściwa, jednocześnie całkowicie ignorując ugandyjską kulturę, walczącą demokrację i gospodarkę spustoszoną przez lata wojny i chorób. Podczas gdy mormoni mogą rozpoznać siebie w Księdze Mormona (nawet jeśli w swego rodzaju odbiciu w „lustrze domu uciech”), Ugandyjczycy nie. Ugandyjczycy nie są tak bufonowaci ani tak nieludzcy, jak ci przedstawieni w Księdze Mormona. Brak zainteresowania Stone’a, Parkera i Lopeza próbą przedstawienia czegokolwiek poza stereotypami o Afryce Wschodniej jest ucieleśniony w piosence „Hasa Diga Eebowai”. Mówcie co chcecie o dokładności „Afrykanów” przedstawionych w musicalu Król Lew, przynajmniej „Hakuna Matata” faktycznie coś znaczy w suahili. „Hasa Diga Eebowai” to bełkot. Jeśli Księga Mormona jest bluźnierstwem, jak twierdzą niektórzy, to bardziej niż bluźnierstwo (którego właściwie nie widzę) przeszkadza mi ta językowa nieprecyzyjność. Sugeruje mi to, że chociaż Stone, Parker i Lopez są gotowi poświęcić się uważnemu studiowaniu mormońskiej soteriologii, nie mogą się zdobyć na to, aby wyjść na środek Czterdziestej Drugiej Ulicy i znaleźć przechodzącego obok Ugandyjczyka, który pomógłby im w nauce języka luganda.
Zgadzam się z Johnem Markiem Reynoldsem, profesorem filozofii na Uniwersytecie Biola, który nazwał Księgę Mormona „widowiskiem minstreli na miarę naszych czasów” w The Washington Post. Nie zgadzam się jednak, że to mormoni są głównymi minstrelami. Bardziej na miejscu jest Jared Farmer, który napisał w Religion Dispatches:
Rozkleiłem się w moim fotelu w Eugene O’Neill Theatre, gdy patrzyłem, jak utalentowani afroamerykańscy aktorzy chomikują „afrykańskość” dla taniego śmiechu. Przywołało to na myśl długą, wstydliwą historię Amerykanów – czarnych i białych – przedstawiających czerń (często w czarnej masce) na scenie dla białej publiczności. The Book of Mormon chce mieć to w obie strony. Chce się naśmiewać z Króla Lwa i jego afrykańskich stereotypów, zastępując je bardziej autentycznymi.
Jako ktoś, kto jest osobiście wyczulony na powiązania z Królem Lwem, zgadzam się, że „Hakuna Matata” Króla Lwa zasługuje na uwagę za ignorowanie Afryki jako miejsca prawdziwego cierpienia. Ale przedstawiając Afrykańczyków jako nie do odkupienia, tak wyniszczonych przez wojnę, AIDS i deprawację, „Księga Mormona” pozbawia ich jakiejkolwiek realnej możliwości działania, jakiegokolwiek prawdziwego człowieczeństwa. Nawet wtedy, gdy musical zdaje się kończyć na radosnej nucie, gdy watażkowie, wieśniacy i mormońscy misjonarze łączą ręce, by śpiewać: „Jestem Świętym w Dniach Ostatnich / Pomagam wszystkim, którym mogę / Jedyny ostatni dzień, który ma znaczenie, to jutro!”, ostatnią linią musicalu jest teraz (zbyt) miękko powtarzane oświadczenie lekarza: „Wciąż mam larwy w mosznie!”. Nadzieja, religia i wspólnota nie może naprawić nihilizm nieodłączne w tym przedstawieniu Afryki.
W Króla Lwa, Afrykanie są dosłownie zwierzęta. Ale z ojcami troszczącymi się o swoich synów, z mściwymi wujami próbującymi zabić potencjalnych rywali do przywództwa, z młodym lwem niepewnym, czy może zostać Królem Lwem – moim zdaniem te zwierzęta są pełniejszymi ludźmi niż Afrykanie przedstawieni w Księdze Mormona.
Można by się pokusić o porównanie misjonarzy w obu dziełach – starszy Price i starszy Cunningham w Księdze Mormona kontra Timon, meerkat, i Pumba, guźec, w Królu Lwie, którzy przecież dają Simbie „wiarę”, by mógł ubiegać się o koronę. Ale za mojego broadwayowskiego dolara wolałbym zapłacić, żeby zobaczyć Afrykanów narysowanych przez Disneya niż stereotypy Stone’a, Parkera i Lopeza.
Notatki
- Jestem świadomy, że nie wszyscy zgadzają się z moim podejściem do egzegezy w Jesus Christ Superstar. Na przykład, Wolni Prezbiterianie uważają, że musical jest bluźnierczy, zwłaszcza za to, co postrzegają jako zaprzeczenie boskości Jezusa w sztuce. Uważam to za ironię, ponieważ ostatnia scena sztuki, „Jan 19”, przedstawia Jezusa jako Chrystusa znoszącego długotrwałe cierpienie na pełnowymiarowym krzyżu.
- Margaret Blair Young próbowała przedstawić zarówno „prawdziwego” Starszego Price’a, jak i „prawdziwą” Afrykę, gdzie mormońscy misjonarze wypełniają swoje powołanie, w serii postów „Prawdziwy Starszy Price” na stronie www.patheos.com.
- Jared Farmer, „Why The Book of Mormon (the Musical) Is Awesomely Lame,” www.religiondispatches.org.
.